Podróżowanie na wesoło

Wakacyjne przygody opisuje Andrzej 🙂 Wesół,  Kierownik Regionalnej Pracowni Krajoznawczej PTTK w Rzeszowie.

 

W wakacje usłyszałem niechcący w aucie – bo straciłem zasięg innej stacji – audycję Radio Biwak (Radio Rzeszów), że chcą jakieś stare zdjęcia turystyczne. No to wysłałem. Umieścili na FB takie jedno czarno-białe – 9 chłopa stoi tyłem, na plecach plecaki. Rok 88 lub 89, więc plecaki siermiężne ze stelażem, duże śpiwory i w ogóle wypakowane na więcej niż full. Miejsce wykonania: Dębowiec, dziedziniec klasztorny (zdjęcie powyżej, przyp.red.). Pomyślałem: A niech ludzie się cieszą, jak zobaczą jak to drzewiej się po górach chodziło…

Potem zadzwonili do mnie, że wygrałem nagrodę dnia za najlepsze zdjęcie. Ucieszyłem się, tym bardziej, że nie kojarzyłem, że tam są nagrody! Odebrałem mały plecaczek, kubek, koszulkę…

Potem (byłem akurat w górach na Rajdzie w Wetlinie) dzwonią znowu: – Wygrał Pan nagrodę tygodnia.

Zdziwienie jeszcze większe, ale super – dostałem średni plecak turystyczny i śpiwór. Byłem wesół że ho, ho!

 

Za kilka dni znów dzwonią do mnie.

– Proszę za godzinę być pod telefonem – bo będzie pytanie konkursowe.

– Ja nie zgłaszałem się do żadnego konkursu!

– Skoro pan wygrał nagrodę tygodnia, to z automatu został pan zakwalifikowany.

– A co to za konkurs?

– Jak to pan nie wie? Przecież Pan słucha Radia Biwak…

– …no tak oczywiście że słucham (ściemniłem na szybko, bo wstyd się przyznać, że usłyszałem info o zdjęciach niechcący i tylko raz), ale jakoś nie zwracałem uwagi na konkurs. Proszę mi coś więcej powiedzieć.

– To konkurs wiedzy o tegorocznej audycji Radia Biwak (…) jest 16 osób (zwycięzców tygodniowych zdjęć i konkursu SMS) i między wami są pojedynki na pytania. Kto odpowie na więcej, przechodzi do następnej tury.

No to pomyślałem: pewnie szybko odpadnę, bo audycji słuchałem RAZ, ale spoko, zasadniczo się nie poddaję bez walki, trzeba się bawić…

 

Zadzwonili po godzinie. Wygrałem (gość konkurent – co wydawało się niemożliwe – chyba jeszcze bardziej nie słuchał audycji niż ja) i przeszedłem do następnego etapu. I wtedy zacząłem czytać o tegorocznych audycjach, gdzie byli, o kim mówili itp., itd. Oraz słuchać Radia Biwak i pytań, które zadawano w kolejnych odsłonach konkursu.

Potem ćwierćfinał i znów wygrałem!

Półfinał też wygrałem. Konkurentka-kobieta wiedziała wszystko o audycji (nawet chyba więcej) – wiem, bo słyszałem ją dwa razy wcześniej jak perfekcyjnie odpowiadała na pytania, o których ja nie miałem zielonego pojęcia. Nawet się wykłócała o poprawność swojej odpowiedzi. Słychać, że była napalona, ale… zjadła ją za duża chęć wygranej, no i popłynęła, a ja wszedłem do finału….

W finale 2 tury po 3 pytania – konkurentka nie odpowiedziała na dwa, a ja… na wszystkie i to nawet poprawnie!!

Ostatnie pytanie: Podaj nazwę Sanktuarium Matki Bożej koło Jasła. Dom macierzysty jednego ze zgromadzeń zakonnych. Byliśmy tam (Radio Biwak) 18 lipca…

Chodziło o Dębowiec – „dziwny zbieg okoliczności” – przypomnijcie sobie miejsce wykonania fotki…

No i wygrałem.

Dwuosobowa wycieczka do Grecji!

Na marginesie, podczas półfinału powiedzieli, że kto przegra w finale, dostaje 4 osobowy weekend w Ustrzykach Dolnych – i moja małżonka Basia mówi:  – To przegraj, pojedziemy rodzinnie w Bieszczady…

Ale jak tu przegrać, skoro trafiałem na takie pytania?

To i pojawił się zgryz – ja prosty chłop ze wsi, spod lasu jestem, za granicą to byłem owszem wielokrotnie, ale z plecakiem w górach na Słowacji i na Ukrainie, i z małymi dziećmi pod namiotami na Węgrzech, ale… może dam radę.

 

Spisane 4 dnia wycieczki:

Akurat siedzę bezczynnie – dlaczego „o tym potym” – więc próbuję skorzystać z wynalazków techniki, czyli tableta i odpowiedzieć na kierowane przed wyjazdem prośby o dawanie znaku życia. Ogólnie wcześniej nie pisałem, bo miały to być ślady życia, a ono po dwóch dniach na tyłku w autobusie ledwo się tliło. Jak niektórzy pamiętają, moje krzyże zaczęły dawać o sobie znać jeszcze przed wycieczką, więc taka podroż im nie za bardzo sprzyjała. Dzięki obecności niezmordowanej podpory życiowej czyli ramion Tośka (dla niewtajemniczonych mój 18-letni syn), zwiniętemu „jaśkowi” na lędźwiach, tabletkom o wydłużonym działaniu MAJAMIL, profesjonalnemu komentarzowi pani Doroty, który zainteresował też czasami krzyże i siedziały cicho, fachowemu wsparciu medycznemu ze strony sąsiadów z foteli oraz wesołej atmosferze dotarliśmy do pierwszego hotelu.

Urokliwe trasy. Przejścia graniczne i ruch związany z uchodźcami (tiry z każdej strony węgiersko-serbskiej granicy stały po ok 15-20 km). Jedna noc w Belgradzie.

Tak upłynął dzień pierwszy.

Potem krótki spacer po stolicy Serbii – zachwyciliśmy się z Tośkiem cerkwiami i kościołem wewnątrz murów obronnych, i… zgubiliśmy grupę.

przyczyna naszej zgubywnętrze cerkwi w belgradzkich murach zamkowych

 

Trzeba było biegać po murach oraz przejściach i szukać. Śpiewaliśmy więc za Republiką Ciechowskiego: „Gdzie oni są…”. Niby problem, tym bardziej, że było pewnie ponad 30 stopni, ale… tutaj miała miejsce pierwsza ingerencja mojego anioła stróża. Przekonałem się, że ruch zbawiennie wpływa na moje lędźwia. Trafiliśmy na naszą grupę na ulicy Tadeusza Kościuszki.

miejsce cudownego odnalezienia grupy

 

Po tym bieganiu, przez dłuższy czas w autokarze zapatrzyły się na Bogusia Lindę i zacytowały mi jego kultowe hasło z Psów: „Nie chce nam się z tobą gadać” – co jak nietrudno się domyśleć mi odpowiadało. Kolejne super widoki w Macedonii i wreszcie Grecja. Tak więc drogę dojazdową należy podsumować: Ogólnie przesrane…

Zasadniczo nie używam brzydkich słów, ale krzyże się o nie dopominały (choć nie wspomniałem im że… za kilka dni czeka je replay – ale o tym sza!!!)

Bezpośrednio po przyjeździe, późnej kolacji i rozlokowaniu, poszliśmy nad morze. Było około północy i choć chciałem tam zostać, bo woda ma z krzyżami jakiś układ i tam się mniej odzywają, siłą zgarnęli mnie do hotelu. Nie od rzeczy będzie rzec, że wspominając podroż, wlałem w siebie CAŁE piwo – było zmrożone.  Ale wiecie: Wesół i piwo to rzeczy, które do tej pory raczej sporadycznie występowały wspólnie. Potem noc – nic nie pamiętam, bo spaliśmy jak zabici i się spóźniliśmy na późne śniadanie.

Tak upłynął dzień drugi.

I wreszcie: byczenie na ciepłej plaży. „To je to”. Więcej byłem w wodzie niż na leżaku. Moczenie się, frisbee (zabawka a’la latający talerz), które zrobiło furorę. Fale.

potwierdzenie, że słuchacze Radia Biwak byli na właściwym miejscu

 

Tak upłynął poranek i dzień trzeci.

Na dobranoc: wieczór grecki. Fajna zabawa. Ku zdziwieniu wszystkich, którzy kibicowali moim krzyżom podczas podróży, poszedłem w greckie tany (a ja po prostu nie mogłem siedzieć na tyłku!). Chciałem się położyć na boku, jak na ucztach greckich, ale nie było sof, tylko krzesła.

Kto zna grecki taniec, ten wie, że to głównie chodzenie różnymi krokami-przekładańcami z założonymi ramionami na sąsiadów. Jak już pisałem, ruch dla moich krzyży to zbawienie. Przy okazji polecam obejrzenie filmu Grek Zorba, z którego cudowna muzyka towarzyszyła nam przez dłuższy czas. Ale jak zaczynali skakać, to ja się wycofywałem do podpierania ścian (stawiam, że po powrocie poproszę o zakup sofy lub… wysokiego stołka barowego, i w tej pozycji będę obsługiwał petentów).

Ale tu zaskoczenie. Proszę nie myśleć że ja narzekam!!!

Nie po raz pierwszy to, co wydaje się tragedią (jeszcze nie grecka), ostatecznie jest zbawienne. Otóż – niektórzy znają moja „nieokiełznaną namiętność” do mocniejszych trunków wszelkiej maści. Wycieczki objazdowe mają to do siebie,  że płyny leją się gęsto. Przed wyjazdem zastanawiałem się, jak sobie z tym poradzę. No i mój anioł stróż zadziałał. Hasło: – Widzicie jak siadam, jestem na prochach  – nawet wśród najbardziej wprawionych polewaczy i polewaczek spotykało się ze zrozumieniem, nieukrywanym współczuciem i akceptacją. Jest więc OK – a malkontentom powiem, że nadal mimo wszystko wolę czuć intensywniej krzyże niż… procentowe smaki w gardle.

Tak upłynął wieczór tudzież noc – dzień trzeci.

zachód słońca i początek kolejnego nad masywem Olimpu – widoki z okolic hotelu

 

Kolejny dzień, wedługg planu: do południa byczenie na plaży, potem wycieczka w masyw Olimpu. Wreszcie blisko gór – pomyślałem. Nastawienie bojowe, ale… mój anioł stróż nie próżnuje. Po śniadaniu kawa (której jak wiecie zasadniczo nie pijam – ale tym razem do towarzystwa). Zbieramy się na plażę. A mnie muli. Tym razem krzyże dogadały się z żołądkiem i ten przejął pałeczkę. Wypiłem gorącą herbatę i ruszyliśmy na plażę. Jednak bez większego entuzjazmu. „mulenie” to jedno, ale pogoda się sypie, udowadniając, że pojęcie „słonecznej Grecji” nie jest pewnikiem. Ale mając do wyboru siedzieć w hotelu, wybieramy jodowanie nad morzem.

To jakieś 300-400 m. Po drodze sklepik, gdzie zaopatrzyłem się w polecaną przez rożnych doradców coca-colę. Na szczęście zapakowano nam ją w reklamówkę. 2-3 łyki i…  zadziałało. W reklamówce znalazła się niechciana przez mój żołądek zawartość. Poczułem się znacznie lepiej, więc nie zbaczaliśmy z drogi na plażę.

Tutaj zamówiłem u poznanego dzień wcześniej starszego Greka, który obsługiwał leżaki i parasole, gorącą herbatę. Kilka razy prosił o potwierdzenie. Nie chciał wierzyć, że ktoś w takiej temperaturze chce coś gorącego. Pokazałem na brzuch i obrazowo przedstawiłem moje dolegliwości – chyba przekonująco, bo pokiwał głową z autentycznym współczuciem.

Rozkładamy się w zaprzyjaźnionym i życzliwym towarzystwie rzeszowiaków z wycieczki i… podczas opowiadania skąd żeśmy się wzięli na tej imprezie (wygranie konkursu Radia Biwak) – zmiotło mnie tak, że padłem na leżak i… przeleżałem, tudzież przespałem całe dopołudnie. Niezmordowany Tosiek przesuwał tylko leżak, żebym nie był w słońcu i mnie okrywał czym popadnie.

dla uniknięcia wątpliwości: ja – to ten, co leży ledwo żywy na pierwszym planie!! grecka pogoda plażowa

 

Przy wyjściu nasz Grek pyta mnie na migi jak brzuch. Mieszaną pantomimo-angielszczyzną opowiadam ciąg przyczynowo-skutkowy mojego samopoczucia: – hot tee – sleep – brzuch good. Był dumny, jaki to zbawienny wpływ na zdrowie turysty ma podana właśnie przez niego jedyna hot tee na całej plaży.

Ok 14.00 wróciliśmy do hotelu i mówię Tośkowi, że sam pojedzie na wycieczkę w pasmo Olimpu, bo nie chcę komuś robić kłopotu (a bo to raz szedłem na wycieczce na zamku z kimś kto zdychał…?). Widział co się ze mną dzieje. Zaległem na łóżku i przysypiałem, a on pojechał w kierunku Olimpu.

Niby powinno mi być żal, ale… w ciągu kwadransa po ich wyjeździe (ku radości tubylców, bo tutaj też trochę sucho) zaczęło lekko kropić, potem coraz bardziej i w końcu jak się rozlało, to ponad godzinna ulewa z tego powstała. Przy okazji Zeus rzucał intensywnie gromami, strzegąc swojej górki. No i tu jest odpowiedź na początkowe pytanie, skąd mam tyle czasu na pisanie. Suchutki czekam z ręcznikami na zmoczonego syna i towarzyszy podroży. I już nie żałuje, że krzyże dogadały się z żołądkiem. W końcu jakbym je przemoczył i przewiał, to byłaby dopiero jazda. A tak medykamenty od współpodróżnych się sprawdziły. Jestem zdrów i wesół. O czym pewnie świadczy napływ weny twórczej na ten tekst. Choć kolację pewnie odpuszczę. (Rada: sprawdzajcie na przyszłość, czy jedzie z wami ktoś ze służby zdrowia. Tacy współpodróżni są nieocenieni).

 

To na razie tyle. Nie obiecuję że doczekacie się kolejnej relacji z podroży bo… to by znaczyło że dogadaliście się z moim aniołem stróżem. Chociaż…. jak wskazały to powyższe przykłady, ostatecznie zawsze wyszło mi to na dobre.

 

PS.

Powyższy tekst należy traktować jak moje nazwisko. I nie wyciągać pochopnych i nieuzasadnionych wniosków ze narzekam albo coś mi się nie podoba!!! Wycieczka jest super i pozwala podejść z humorem i znaleźć pozytywy nawet do zdawałoby się mało optymistycznych sytuacjach. Może do przeczytania.

 

Greckich przygód jednak c.d. (pisane na przełomie 5/6 dnia).

 

Jak się okazało to nie koniec zdrowotnych przygód. W nocy po napisaniu pierwszego tekstu, tak koło 1.30 rozpocząłem bieganie. Jeśli się trochę pobawi polszczyzną i odpowiednio ów wyraz zmodyfikuje wyjdzie… biegunka. I chyba nie trzeba więcej tłumaczyć. Planowałem od jakiegoś czasu pracę nad sobą w kwestii zmniejszenia „plecaka” z przodu, ale żeby od razu wygrane wczasy w Grecji zrobić jako odchudzające? Wesoly anioł stróż nieustannie mnie zaskakuje.

Rano przyszedł do mnie kurortowy lekarz (dokładniej nie specjalnie do mnie, bo jak się okazało na wyciecze było już 3 inne osoby z podobnymi problemami). Ja z nich byłem chyba już w najlepszej formie. Mówię, że już się lepiej czuję i jest OK, ale on mi daje tabletki i radzi się leczyć, bo przed nami podroż, więc trzeba być zdrowym. Przy okazji zweryfikowaliśmy funkcjonowanie ubezpieczenia podróżnego. Działa perfekcyjnie.

Moje śniadanie wyglądało upojnie: tabletki na krzyże, tabletka na wymioty, tabletki na biegunkę, saszetka z czymś wspomagającym… w oczach niejednego seniora widać było zazdrość: ten to ma zapasy…

Wyjechaliśmy w deszczu. To już drugi dzień takiej pogody. A wszyscy mi zazdrościli słonecznej Grecji i śmiali gdy chciałem pakować składany parasol. Problemy z nadmiarem wody zaczęły się już w autokarze. W kilku miejscach, w okolicach wylotów klimatyzacji pojawiły się przecieki.

słoneczna Grecja WITA !!!

 

Próbowaliśmy rożnych sposobów, ale najlepszym rozwiązaniem była realizacja rzuconej „dla jaj” propozycji: dziewczyny wyskoczcie z podpasek. Przydał się też spory zapas plastrów, który jest zawsze obecny w mojej górskiej apteczce. Zadziałało. Choć niektórzy sugerowali złożenie reklamacji do producenta… Miały wytrzymać reklamowane: dłużej. Magda – realizatorka podpaskowej wizji ochrony przed wodą, od razu otrzymała przydomki: mcGiver czy Pomysłowy Dobromir.

Jednak jej radość, że została kreatywnym innowatorem przyćmiło odkrycie: dopiero teraz zauważyliśmy, że zaklejony już od początku jazdy jeden z otworów klimatyzacji, to nic innego tylko… podpaska. Ktoś już to wcześniej opatentował.

 

ochrona przeciwprzeciekowa – zielone – nasze, białe – poprzedników

 

 

Najpierw opuszczone kamienne miasto – nie pamiętam nazwy, bo rano jeszcze taki mało „kumaty” byłem. Tam próbowano mnie leczyć jakimś rodzimym wynalazkiem o anyżkowym zapachu i smaku. Tfu, tfu, tfu. Ale… czego nie robi się dla zdrowia. No i nie musiałem zużyć otrzymanych tabletek, co się później okazało zbawienne.

Tosiek mnie lekko przeraził, bo… zauważył dwa wychudzone – wydawało się bezpańskie psy. Kto zna niedawną historię z porzuconą Melą, którą przygarnął i przywiózł do domu z piknikowego wyjazdu na koniec wakacji, ten rozumie mój stres. Udało się jednak: my pojechaliśmy dalej, a psy zostały.

jeden z głodnych psów w kamiennym miasteczku…

 

i przyprawiające mnie co chwilę o ból głowy, kolejne kierunki opiekuńczości Tośka 

 

Kolejny punkt programu to kanion rzeki (jest już dobre przedpołudnie, a ja po nieprzespanej nocy dalej ciężko kumaty). Wykuta w skale świątynia św. Paraskewii. A obok cudowne źródła: młodości – oczywiście wypłukałem się w nim (patrz fragment o zestawie śniadaniowym) i miłości – to odpuściłem, bo po co szukać czegoś, co się ma i od xxx lat się sprawdza (no dobra, prawda była bardziej prozaiczna: podstawowym argumentem był niski pułap wnęki skalnej, a ja nie chciałem denerwować swoich krzyży. Czeka je jeszcze trochę mocnych wrażeń). Tosiek zaś podszedł do tematu korzystania ze źródełek- co pewnie nie zdziwi nikogo – dokładnie odwrotnie. Potem zakupy gliniaczków na straganach i dalej w drogę.

jedno z cudownych źródełek – wykorzystujemy gadżety reklamowe sponsora

 

W końcu hit dnia. Meteory. Kto je widział pewnie potwierdzi moje odczucia. Kto nie – no cóż, trudno je opisać w paru słowach. Z Tośkiem cieszyliśmy się z wizyty w pracowni ikon. Fajnie, tyle że… komercjalizacja pełna. Z około trzech kwadransów bytności, może 4-5 minut o pisaniu ikon, a potem… zapraszamy na zakupy. Oczywiście ikon, ale także masy innych pierdółek: złote łańcuszki na metry, kosmetyki z oliwek itp. Odpustowe szwarc mydło i powidło. Coś tam zakupiliśmy. Każdy dostał kupon.  Na koniec losowanie nagród ufundowanych przez sklep. Na pięć zwycięskich losów, dwa trafiły do… Wesołów. Współtowarzysze podroży stwierdzili, żeby nie robić już więcej losowań, tylko dać nagrody od razu nam – że niby na tej wycieczce zgarnęliśmy wszystkie pokłady szczęścia…

krótkie chwile o pisaniu ikon i… 

 

zapraszamy na zakupy

 

Potem rzeczone meteory. Strzeliste skały, a na nich liczne wnęki po pustelnikach, którzy byli tam już od X wieku i wybudowane bajeczne klasztory. Odlot. Zwiedziliśmy jeden z nich. I obaj  westchnęliśmy, że warto byłoby tu chwilę pomedytować. Usiedliśmy w stallach w cerkwi i… czar szybko prysnął. Jedna po drugiej wycieczki: Rosjanie, Grecy, Francuzi, Polacy, Angole, skośnoocy itp. itd. I tylko podziw dla mnichów, że w tym cyrku znajdują spokój i ciche miejsce na rozmyślanie.

Robimy liczne zdjęcia, „plenery” są niepowtarzalne. Czasem udaje się kogoś poprosić, żeby pstryknął nam fotkę na tle jednego z meteorskich klasztorów. Gdy stoimy nad kilkudziesięciometrową skarpą, czuję że coś mi wleciało do ucha. Mina Tośka mówiła wszystko. To była osa – dla niewtajemniczonych, jestem uczulony na ich użądlenia, i po takowym zdarza mi się „odlecieć”, czyli stracić przytomność. Noszę więc zawsze ze sobą adrenalinę w strzykawce – jeszcze tego nam brakowało do szczęścia.

Jednak słowa pani Doroty (pilotki), o tym że greckie miody należą do najlepszych na świecie, okazały się prawda. Osa nie zachwyciła się zawartością mojego ucha i odleciała. (Zawsze to literacko lepiej brzmi, niż fakt że potrafię używać patyczków kosmetycznych i osa w uchu znalazła pustkę…)

 

Metoryckie klasztory i… fotka (w tle bzyczenia osy)

 

Meteory zachwyciły wszystkich. Potem hotel u stop jednej ze skal. Do kolacji trochę czasu, więc odsypiamy poprzednią noc, planując wieczorny spacer po mieście. Na kolacji znowu zostaję wyróżniony! Serwowano wszystkim jakiś lokalny przysmak mięsno-sałatkowy. A wybrańcom – powoli acz systematycznie rośnie liczba osób, które polubił ten żołądkowy wirusik – w tym mnie, wyjątkową i niepowtarzalną potrawą: kleik ryżowy z sokiem z cytryny – ponoć lokalny środek na problemy żołądkowe.

Na kolacji Tosiek jakiś taki nieswój. Zamiast na miasto, idzie i kładzie się do łóżka. Zachowuje się jak ja wczoraj. Niby powinna mnie rozpierać ojcowska duma, bo fajnie jest usłyszeć jak ludzie mówią: „niedaleko pada jabłko od jabłoni” czy „idzie w ślady ojca”, ale akurat w taki sposób nie musiał mnie naśladować…

Ale cóż, stało się. Jesteśmy jednak do przodu bo: wiemy co go będzie czekać, mamy niewykorzystane tabletki – moje poświęcenie przy anyżówce dało efekty, i chody w kuchni, gdzie od ręki wycisnęli mi (tzn. Tośkowi) sok z cytryny.

Stąd więc kolejny odcinek bieżącej relacji, bo spania nie ma. I chciałbym – mimo wszystko – żeby w takiej formie nie było ciągu dalszego.

Tak upłynął dzień, wieczór i polowa nocy dzień piaty.

***

Nadchodzi kolejny dzień. Autobus. Siły – przynajmniej mnie –  wróciły. Krzyże i żołądek wydaje się, że zdecydowały się wziąć wolne. Tosiek odsypia noc, więc nie mam partnera do konwersacji, to zdecydowałem się wykorzystać autokarową podroż na literacką twórczość.

Poranek jak co dzien. Jedni mogą już jeść wszystko, co na stole. Inni rozpoczynają przygodę z rozprzestrzeniającym się wirusem od cieplej herbaty i sucharków. A jeszcze inni… drżą – kiedy przyjdzie kolej na nich.

Tosiek jest w drugiej grupie. Sucharki, herbatka. Przespał spokojnie około trzech ostatnich godzin nocy, więc od rana był wesół. Dorota poczęstowała go tubylczym lekarstwem „na spircie”. Wstrętnym ale… skutecznym.

Jedziemy przez Grecję. Najpierw dolinami. Szerokie płaskie widoki po horyzont. Plantacje bawełny, słoneczniki, krzaki winogron, kukurydza, nieużytki i … liczne solary na otwartych przestrzeniach. Ciekawe kogo grzeją?

Gdy jedziemy przez miejscowości trochę mniej zachwytu. W większości niechlujne gospodarstwa, raczej szaro i brudno. Gdzieniegdzie widać zwierzęta: kozy, owce, kury, indyki, ale częściej ślady po nich, czyli po prostu nieuporządkowane ich odchody. Czasem jakiś przyzwoicie wyglądający hotelik. Gdzie indziej liczne osiedla cygańskie (ups – w stolicy kultury należy być poprawnym, czyli winno być „romskie”). Tutaj „znajome” ze Słowacji widoki slumsów z wszelkimi atrakcjami: wiszące wszędzie pranie, „toalety” na wolnym powietrzu, wszędzie klasyczny nieład. Wzdłuż dróg sterty wyrzucanych śmieci, pustych butelek, puszek…

Co się rzuca w oczy, to ogromna ilość kapliczek. Duże, małe, kamienne, drewniane, wiele z palącymi się oliwnymi lampkami. Świat bliski Bizancjum.

 

przydrożne: solary i kapliczki

 

Potem wjeżdżamy w pagórki i górki. Od razu z Tośkiem czujemy się lepiej. Swojskie klimaty. Trochę bardziej zielono, wiec pojawiają się gaje oliwkowe. Drzewa z jadalnymi kasztanami. Także drzewa figowe. W autokarze film „300” który nas przygotowuje i nastraja do kolejnego przystanku. Kierujemy się na Termopile.

Miejsce, o którym pewnie słyszał każdy w miarę cywilizowany człowiek na świecie. Legenda o królu Leonidasie i jego 300 mężnych Spartanach, co woleli umrzeć niż się poddać, od wieków jest powtarzana w rożnych językach. A na miejscu zaskoczenie.

Pomnik jest, i owszem okazały. Postać Leonidasa odlana pewnie z brązu, stoi nad kamiennym monumentem. W rekach trzyma tarcze i miecz, który wskazuje kurhan, gdzie według tradycji pochowano poległych bohaterów. Tyle, że kurhan jest po drugiej stronie 4-pasmowej drogi krajowej. Wprawdzie obok biegnie autostrada i główny ruch idzie tamtędy, ale… jest płatna, więc część pojazdów jedzie starym traktem. Żadnego przejścia nad lub podziemnego. Nawet nie ma wymalowanych pasów, a podwójna ciągła sugeruje, że zgodnie z prawem nie wolno jej przekraczać. Miejsce święte, historyczne, a jakby – co tam jakby – po prostu zapomniane. Wąwóz zarośnięty. Wkoło żadnego życia. Nawet budki z pamiątkami. Pierwsze wrażenie: fajnie, że tu jeszcze nie dotarła komercja, ale tak naprawdę żal, że pamięć o takim zdarzeniu i o takich ludziach tak w Grecji podupadła.

A potem złota myśl. Przecież tam pieniądz leży na ulicy. Mam kilku znajomych, którzy szukają pomysłu na życie. Wynająć sklepobus, zrobić trochę termopilskich gadżetów, i postawić się na parkingu – sorry, tam takiego nie ma – tylko zatoczka postojowa. Interes idzie jak tra-la-la.

Można podjechać po wzorce nad solińską zaporę, zakopiańskie Krupówki, czy pierwszy lepszy odpust. Potem w Grecji podjechać pod meteory i zobaczyć, co ludzie kupują (lub uwierzyć mi na słowo – praktycznie wszystko) i… przyszłość, zapewnienie bytu i zabezpieczenie na starość rysują się w różowych barwach. A jeśli dodać do tego, że to, co dało nazwę wąwozowi, czyli termo= ciepłe, pilos= źródło, są tam dostępne i praktycznie niewykorzystywane – prawie perspektywa raju.

 

Termopile pomnik Leonidasa i po sąsiedzku… miejsce przyszłych inwestycji

 

Ciąg dalszy podroży. Kierunek góry Parnasu i delfijska wyrocznia.

Dobrze, że na początku zmorzył mnie sen, bo potem widoki były kosmiczne. Przedzieramy się wysokogórskimi drogami wydrążonymi wśród dostojnych skalistych gór. Żałuję tylko, że Tosiek odsypia wczorajsze doświadczenia żołądkowe i nie widzi tego wszystkiego.

Zakręty, skarpy i urwiska, serpentyny, panoramiczne widoki to z jednej, to z drugiej strony. A w dolinach niekończące się gaje oliwkowe, czasem upstrzone pojedynczymi strzelistymi cyprysami. Chciałoby się zatrzymać te obrazy, a tu kolejne podobne.

Wreszcie Parnas i świątynia Apolla i Delfy. Tosiek był jak ja dzień wcześniej – przymulony i zmęczony. Więc nie zawsze się mógł zachwycać tym, co widzieliśmy.

Zaczęliśmy oczywiście od… WC. Nie ma jak w swoje CV wpisać – przepraszam za wyrażenie, ale szukałem literackich odpowiedników i żaden nie pasuje: więc po prostu napiszę – „odlać się” na Parnasie…

Potem spacer po ruinach. A to jakaś kolumna, a raczej jej resztka, a to fragmenty zrekonstruowanych murów kolejnej świątyni czy skarbca jednego z greckich polis (nie mylić z wykorzystaną wcześniej polisą podróżną PZU – choć pewnie składki płacone za owe ubezpieczenia dałyby asumpt do tego, by teraz nie miasta, bo są coraz bardziej zadłużone, tylko towarzystwa ubezpieczeniowe stawiały swoje skarbce w takich miejscach). Potem teatrum – tutaj Tosiek juz odpuścił. Dzień żołądkowych przygód całkowicie pozbawia sil. A tu trzeba chodzić pod górę! Wprawdzie po schodkach, ale jednak. Tutaj wreszcie jestem w swoich klimatach. A i siły wróciły. Idę normalnym tempem górskiej wędrówki i mijam prawie wszystkich. Na coś wreszcie przydały się moje beskidzkie łazęgi.

Docieram do najwyżej położonego stadionu Apolla. Robi wrażenie! – pewnie ktoś słusznie powinien zapytać: a co tu nie robi wrażenia?

 

Na każdym kroku staramy się pamiętać o obowiązkach związanych z dokumentowaniem sponsora wycieczki. Koszulka, plecak i kubek termiczny z logo Radia Biwak, na zmianę co raz pojawiają się w charakterystycznych miejscach: panoramach widokowych, agorach, kolumnach…

Czasem jednak zostajemy z tego powodu wygwizdani – nie żeby ktoś nie lubił Biwaków lub żebyśmy mieli przeciw sobie wrogich kibiców. Na otwartych przestrzeniach muzealni stróże posługują się właśnie gwizdkami, dla przywoływania do porządku niesfornych turystów. Do takich – do czasu, gdy nam nie wytłumaczono – zaliczono też nas. Okazuje się, że tutaj obowiązuje zasada: możesz robić fotki samym zabytkom, czasem ludziom na ich tle, ale nie można fotografować wszelkiej „martwej natury” w bezpośredniej bliskości greckich skarbów. Tak więc jak gwizdali, to my… „udawaliśmy Greka” i ewentualnie rozglądali się, kto znowu jest taki niegrzeczny, że złamał regulamin zwiedzania. Aż w końcu, jak nas w kolejnym dniu dopadli, gdy koszulka „suszyła” się na sznurku odgradzającym wstęp na Parthenon na szczycie Akropolu i wyjaśnili po angielsku Tośkowi zasady, wyszło kto był winien (na szczęście gwizdali też na innych, więc nie nosiliśmy piętna jedynych nie-sprawiedliwych).

 

fotki dla sponsora: kubek na stadionie Apolla i wygwizdana koszulka na Akropolu

 

Muzeum na Parnasie to kolejny ogrom wrażeń. Czasem w jakimś muzeum zachwyca się człowiek pojedynczymi pamiątkami z czasów greckich czy rzymskich, a tutaj wszystkiego jest na kopy. Ciężko się skupić na jednym zabytku, resztce malowideł naściennych czy zrekonstruowanych z ocalałych kawałków rzeźb. Czasem trafi się coś w całości. Długo by opisywać. Ogólnie robi wrażenie.

Przejazd w kierunku Aten. Mijamy – jak powiedziała pilotka – greckie Zakopane. Faktycznie, co krok reklamy z napisem SKI, narciarskie stroje, snoowbordy, deski… jakoś Grecja mi się nie kojarzyła ze sportami zimowymi. A w miasteczku wąskie uliczki, przez które przeciska się autobus i wszechobecna senność. Po prostu Grecja.

 

Miasto Ateny – kolos (ponoć połowa Greków tu mieszka). Białe miasto – jak zresztą większość nadmorskich siedzib. Zmiana warty pod parlamentem. Zdjęcia ze strażnikami, potem ich oryginalny ceremoniał z dziwnymi krokami. Szybki spacer po ogrodach królowej Amelii i nocne przejście uliczkami stolicy. Światła wielkiego miasta. Niestety nie ma czasu na to, żeby siąść przy jakimś stoliku. Ale choć chwile poczuliśmy ten klimat.

 

oryginalni strażnicy przed parlamentem oraz nocne oglądanie uliczek i Akropolu

 

A na koniec to, co tygryski lubią najbardziej. W środku jakiegoś placu, kamienny budynek greckiej cerkwi. Otwarta. Wchodzimy i… odlot.

Niewielka powierzchnia. Oświetlone ikony, zapach wotywnych świec z prawdziwego wosku, cisza i spokój wśród nocnego gwaru, który na szczęście tu nie dochodzi. I ludzie. Nieliczni i raczej przyszli zaczerpnąć ducha i atmosfery miejsca, a nie pstryknąć fotę i spadać dalej. Wreszcie kliku kantorów, którzy pięknym śpiewem wznoszą uczucia ku Najwyższemu. Zastygamy w skupieniu i medytacji. Dla kilku chwil w takiej atmosferze warto było.

A na koniec spaceru niespodzianka – na placu przed parlamentem znak, że także tu nas dobrze znają:

wesoły są wszędzie 

 

Szybki powrót do hotelu, bo kolacja czeka.

Trochę nam szkoda, że podczas wycieczki tak mało greckich potraw. Czyżby Grecy zjedli wszystkie swoje lokalne przysmaki? Dostajemy smaczne jedzenie, ale… to głównie frytki, grillowane mięso, które smakuje jak w Polsce, coś a’la schabowy, czasem jakaś sałatka, ale dopiero tutaj z serem feta. Jakieś owoce. Pierwszy prawdziwy smak Grecji to… zimny, świeżo wyciskany sok z pomarańczy, który kupujemy schodząc z Akropolu.

odkryliśmy dlaczego nie dostawaliśmy sera feta – wszystko nam zjedli…

 

O zabytkach nie ma sensu pisać. Tak, tak. Robią wrażenie. I wzbudzają podziw, jak wytrzymują pobyt tabunów turystów z każdego zakątka świata.

Ale skoro przeżyły kilkanaście wieków, liczne katastrofy dziejowe, to pewnie i z tym sobie poradzą. Tempo zwiedzania szybkie, ale mamy chwilę więc tradycyjnie… do naszych CV możemy wpisać kolejne wielkie miejsca, gdzie żeśmy się… wysiusiali (wiadomo jak to trzeba czytać).

I potem panorama wzgórz ateńskich z perspektyw Akropolu. W światowym tłumie można się naoglądać rożnych – pewnie typowych zachowań. Ciekawe, jak my Polacy jesteśmy odbierani.

 

dowód, że byliśmy pod Parthenonem i patrzyliśmy na Ateny z Akropolu

 

Potem jeszcze krótki autostradowy objazd miasta i powrót na Olympic Beach.

Wieczorem wyjazd na zakupy. Paralia – to większy kurort, ponoć jakieś lokalne centrum skórzane. Mamy naszym dziewczynom cos kupić… Dobre sobie – COŚ. Na pytanie przed wyjazdem o rodzaj torebki uzyskałem wiążąca odpowiedz: JAKĄŚ… i weź tu chłopie bądź mądry. Ale na szczęście jest Tosiek i wracamy z tarczami. Tzn. z torebkami i… nadzieją, że się spodobają.

Tak minęły dwa około-ateńskie dni.

 

Spisane w autobusie w drodze powrotnej 9 i 10 dzień

 

Kolejny dzień zaczynamy od… obrzucania się błotem. Podjechaliśmy – via Lidl, gdzie akurat zabrakło oliwy, którą mam na fotce w komórce i oliwek pakowanych próżniowo. Kupiliśmy tylko ser feta i parę win – na miejsce, gdzie w starych solankach, służących do osuszania wody morskiej, ulokowano pokłady ponoć leczniczego blotka. Ma odmładzać, wydelikatniać skórę, pozytywnie oddziaływać na bóle stawów (usłyszały to moje krzyże!) i w ogóle „pomagać na wszystko”. Weszliśmy do sadzawki, utaplali się po uszy w owym mazidle i poszli wyschnąć na pobliska plaże. Jak już wspomniałem, słoneczność Grecji wzięła urlop, więc wysychaliśmy dłużej niż zwykle i zamiast planowanych trzech błotnych sesji, czasu starczyło na dwie. Morze tu było przejrzyste, więc wysuszając błoto, ruszyliśmy z Tośkiem na poszukiwania muszli. Trochę ich więc do domu przywieziemy. Wypłukani – lekko woniejący – ale odmłodzeni i wy-SPA-ni, wracamy.

atrakcja dnia: błotne SPA

 

W hotelu kąpiel i ruszamy „na miasto” wreszcie zjeść coś greckiego. Zachęceni przez uroczych towarzyszy wycieczki, bierzemy w knajpeczce półmisek owoców morza dla 2 osób. A na nim smażone: kalmary, małże, ośmiornice z dodatkiem wędzonych sardynek. Długie oczekiwanie i potem morska uczta. Popijamy winem i piwem. Jedzenie jest smaczne, lecz na tyle syte, że nie dajemy rady.

wreszcie coś lokalnie greckiego na talerzu

 

Zmęczony Tosiek idzie spać do hotelu, a ja, mając jeszcze około 3 godzin do kolacji, idę na samotny spacer po plaży. Pogoda jak na naszym wyjeździe – „typowo grecka”, czyli… barowa, więc frekwencja mizerna. Dlatego spore połacie plaży tylko do mojej dyspozycji. Cisza, szum fal i tylko ten brak słońca. Wracając, wreszcie natykam się na tubylców z owocami i kupuję „od chłopa” słodkie winogrona i nektarynki. Te są jakby smaczniejsze niż marketowe – a przynajmniej tak podpowiada mi żołądek.

Przed kolacją mam kłopot z wejściem do pokoju. Tosiek zasnął, a jego obudzenie prawie zawsze wymaga intensywnych starań budzikowo-wstrząsowych. Tyle, że gdy stoi się po drugiej stronie zamkniętych od środka na klucz drzwi, jest to delikatny problemik. Proszę portiera i otwiera mi drzwi. Rozbudzony syn, niechętnie schodzi na kolacje. A tam mam wyrzuty sumienia, że go zdarłem. Jedzenie jak zwykle smaczne i… oczywiście „greckie”, czyli udko z kurczaka z zapiekanymi ziemniaczkami. Fakt mięsko takie delikatne, ale  gdzie ta lokalna greckość…

Ostatni wieczór w hotelu. Wreszcie jesteśmy zdrowi, więc planujemy wieczorny spacer po kurorcie i integrację z resztą grupy, przy kolorowej fontannie. Zakupiłem nawet na tę okazję grecką flaszkę, żeby nie było żem sęp (choć pić nie planowałem).

Położyłem się na moment i… obudziłem o 2.47. Integrację szlag trafił. A może po prostu to kolejny palec mojego anioła stróża. Wołał mnie chronić snem…

Tak upłynął poranek, dzień i wieczór dzień ósmy.

 

Rano zbieramy się i po drodze zwiedzamy grobowiec-mauzoleum macedońskiego króla Filipa II – ojca Aleksandra Wielkiego. Kunsztowne zdobienia i złocenia i mnóstwo detali oczywiście robi wrażenie.

Potem urokliwie położony monaster – nad skalnym wąwozem górskiej rzeki. Tu się oddycha! (jak mawiał Kramer z Vabanku). Wreszcie cisza, spokój – tylko nasz autokar – i wszechobecny, niczym niezmącony klimat wschodniego Bizancjum.

wnętrze monastyru, i my na wewnętrznym tarasie widokowym, a na koniec…

pod autokarem czekają kandydaci do wspólnej podróży z Tośkiem

 

Kolejny punkt to Thessaloniki. Drugie co do wielkości miasto Grecji. Niestety starcza tylko czasu na … kolejny wpis w CV – tym razem w okolicach pomnika Aleksandra i jedynej ocalałej wieży obronnej – symbolu miasta, kiedy niebo się otwiera. I wcale nie po to, żeby któryś z bogów zszedł z piedestału i chciał nas po tym salonickim cudzie osobiście oprowadzić. Zaczęło „lać jak z cebra”, jak to w słonecznej Grecji bywa…

Thesaloniki – baszta w chmurach, z których zaraz popłyną strugi deszczu

 

Zgodnie z zasadami ustroju wymyślonego przez Greków, czyli demokracji, podjęto decyzję, że odpuszczamy „pływanie” po mieście i zwiedzamy je z autokaru. Jeszcze tylko udało się wejść do jednej z większych cerkwi św. Demetriusza. Choć nie wszyscy wyszli z autokaru pod rynnę. My oczywiście tak. Wypada się po raz kolejny zachwycić misterium wschodu. Ale trzeba to zrobić szybko bo „trza” jechać dalej. Machamy Salonikom, obierając kierunek Serbia.

Na granicy macedońskiej stoimy godzinę. Potem 2,5 na serbskiej – nie zdążyliśmy przed zmianą. Ostatecznie z planowanego kilkugodzinnego wieczornego biesiadowania, ostaje się deko więcej niż godzina, bo dojeżdżamy na miejsce ok 22.30.

Po noclegu wyjazd. Wczoraj, przez opóźnienie na granicy, nie wyrobiliśmy się na obiecane zakupy serbskiej śliwowicy, więc dzisiaj przystanek pod marketem. Wszystko niby ok., tyle, że tutaj nie można płacić euro, a nie wszyscy mają karty płatnicze, a wczoraj by kupili za europejska walutę.

Tosiek czyta „Obronę Sokratesa” Platona (podczas podróży, ktoś widząc nasze książki, zapytał czy może akurat tę pożyczyć, to też z nudów poczyta. Myślał, że to kryminał… Ciekawe dlaczego zniesmaczony dosyć szybko ją oddał). Kolejna lektura to „Mieć czy być” Ericha Fromma, o czym na ziemi greckiej – kolebce kultury – toczyliśmy dysputy. Ja mam czas na swoje lektury. No i od jakiegoś czasu dopisuję koniec opowieści.

odpowiednia lektura na grecką ziemię (plażowy stolik między leżakami)

 

Z lędźwiami spokój, i nie zastanawiam się, czy to morze i wygrzewanie na słońcu w pierwsze dwa dni, czy błotne kąpiele, czy może nieoceniony MJAMIL. Najważniejszy efekt – uspokoiły się i pozwalają na razie w miarę spokojnie wracać w siedzącej pozycji. I wspominać te kilka danych nam z niczego dni. A czasu jest wystarczająco dużo. Kilkanaście setek kilometrów na tyłku, nawet na autostradzie jednak chwilę trwa, a za oknem dopiero Budapeszt…

 

***

To koniec greckiej przygody. Piszę już z domowego komputera.

Po Budapeszcie przyszedł długo oczekiwany sen, który nas zmorzył. Przejechaliśmy Węgry, Słowację, Polskę i dotarliśmy do Rzeszowa ok 2.15 w nocy.

Zastanawialiśmy się też z Tośkiem, czy nie czekać na zewnątrz, bo między 4.00 a 5.00 miało być zaćmienie księżyca, ale… rozsądek wziął górę. Przecież na 8.00 mam się stawić w pracy… no i te 5-7 stopni, a my w krótkich spodenkach. Wracamy przecież ze słonecznej Grecji…

 

Przypominam wszystkim czytelnikom – wszystko co tu napisane jest oparte na faktach. Ich autorska, czyli wesoła interpretacja powinna przyświecać każdemu czytelnikowi. I niech tak zostanie…

Do przeczytania.

 

fot.:Andrzej 🙂 Wesół

Dodaj komentarz

Wordpress Social Share Plugin powered by Ultimatelysocial