Zatrzymaliśmy się na kempingu w Maurvangen blisko Gjendesheim, leżącego na jednym krańcu Jeziora Gjende. Jest to świetne miejsce do eksploracji tego fragmentu gór Jotunheimen. Nie ruszając auta, można tutaj zrealizować kilka ciekawych wycieczek na szczyty o różnej wysokości, w zależności od potrzeb. Niewątpliwie najważniejszym punktem jest grań Besseggen, przyciągająca wielu miłośników gór. Z grani można podziwiać zapierające dech w piersi widoki, a szczególnie na jedno z piękniejszych norweskich jezior – jezioro Gjende o niespotykanym turkusowym kolorze. Kemping w Maurvangen położony jest przy drodze nr 51 (tzw. Valdresflye, która okrąża Park Narodowy Jotunheimen od południowego wschodu), tuż przy rwącym odcinku rzeki spływającej z Jeziora Gjende. Kemping był również świetnie wyposażony, chociaż świetlica była o wiele mniejsza niż w Spiterstulen. Mimo to można było i tu znaleźć chwilę wytchnienia oraz nawiązać znajomości przy wspólnych posiłkach. Na szczęście dopiero w ostatni dzień skutecznie zostaliśmy wyparci ze świetlicy przez liczną grupę emerytowanych Czechów, którzy po obfitym grzybobraniu zasiedli gdzie się tylko dało, przygotowując rozmaite grzybowe potrawy. Wspomnieć warto właśnie o niesamowitej ilości grzybów, których nikt w Norwegii nie zbiera. Rejon gór Jotunheimen można nazwać śmiało krainą czerwonego kozaka. Praktycznie człowiek potyka się o nie co krok. Każdy grzyb zachęca, aby go zerwać. Skusiliśmy się pierwszego dnia, dodając grzybki do obiadu, ale później byliśmy już znieczuleni i mijaliśmy je obojętnie. Przynajmniej tutaj mogą sobie rosnąć. Ich los byłby przesądzony, gdyby urosły w Polsce.
Następnego dnia postanowiliśmy wybrać się na grań Besseggen, która jest najbardziej popularną trasą w górach Jotunheimen głównie ze względu na zapierające dech w piersi widoki na Jezioro Gjende, przyciągające turystów swym turkusowym kolorem, ale również imponującą długością 19 km, co sprawia, że przypomina norweski fiord. Szlak ma początek w Gjendesheim a kończy się w Memurubu, skąd można statkiem wrócić, płynąc Jeziorem Gjende. Większość wybiera wariant odwrotny – dopływając do Memurubu i nie martwiąc się później, czy statek ich zabierze z powrotem, czy też nie. Niestety pierwszy rejs do Memurubu był na tyle późno, że doszliśmy do wniosku, że się nie opłaca czekać i z samego rana wystartowaliśmy w kiepskiej pogodzie. Stwierdziliśmy, że najwyżej wrócimy szlakiem wzdłuż brzegu jeziora, gdybyśmy się spóźnili na ostatni statek. Według przewodnika czas przejścia trasy Gjendesheim – Memurubu wynosi 6 godzin, a wzdłuż Jeziora na powrót trzeba liczyć 3 godziny. Mieliśmy informacje, że okno pogodowe zrobi się około południa i chcieliśmy w tym czasie być na górze. Szlak ten jest znakowany i jak na warunki norweskie dość cywilizowany i dobrze utrzymany, więc poruszanie się we mgle nie stwarzało problemów.
Najwyższy punkt trasy to góra Veslfjellet (1743 m n.p.m.). Na wierzchołku jest charakterystyczny duży kopiec z kamieni. Od tego miejsca powoli kształtuje się grań Besseggen, będąca najbardziej eksponowanym na szlaku odcinkiem trasy. Dochodząc do początku grani, liczyliśmy na widoki, jednak bezlitośnie chmury wciąż je zasłaniały… na szczęście do czasu. W jednej chwili prognoza zaczęła się sprawdzać. Chmury zaczęły się rozchodzić, a naszym oczom ukazał się wymarzony widok na Jezioro Gjende.
Pamiętam tę chwilę wzruszenia, bo przyznam, że powoli traciłem nadzieję, że będzie mi dane ujrzeć to na własne oczy. Kolor jeziora zmieniał się w zależności od kąta padania światła jak i jego intensywności. Kolor Jezioro Gjende zawdzięcza osadom spływającym wraz z wodami topniejących lodowców. Turkusowy kolor Jeziora Gjende kontrastował z granatowym kolorem Jeziora Bessvatnet. Oba jeziora różni ponad 300 metrowa różnica wzniesień oraz rozdziela próg, będący dolnym końcowym fragmentem grani Besseggen.
Przez kolejne kilometry szlak wznosi się aż do Jeziora Bjornboltjonne aż w końcu opada do osady Memurubu, skąd można wrócić statkiem do Gjendesheim. W Memurubu znajduje się schronisko, w którym można poczekać na najbliższy statek. Trzeba się jednak upewnić nie tylko co do godziny, ale też i kierunku rejsu, bowiem Memurubu znajduje się w połowie Jeziora Gjende i część statków płynie również z Gjendesheim dalej do końcowej przystani w Gjendebu. Trzeba wówczas trafić na rejs powrotny.
Następne dni spędziliśmy na eksploracji gór w pobliżu kempingu, mniej znanych, ale równie atrakcyjnych pod względem krajobrazów.
Kolejną trasą był niewielki Gjendehoe, z którego również rozciągał się widok na Jezioro Gjende oraz na grań Besseggen. Słoneczny dzień sprawił, że do bólu zachwycaliśmy się widokami szczególnie, że turkusowy kolor jeziora Gjende nabrał jeszcze większej soczystości aż prawie nienaturalnej. Pamiętam zejście do jeziora na dziko bez szlaku, co też wzmogło poczucie wolności i swobody.
Kolejnego dnia wyszliśmy na szczyt Heimdalshoe wznoszący się nad kempingiem. Droga w porównaniu z granią Besseggen była trudniejsza i gorzej oznakowana, bowiem w górnym podszczytowym fragmencie szliśmy już swoim wariantem. Nie spotkaliśmy żadnego turysty, a tylko stado reniferów, co skutecznie przypomniało nam w jak zaczarowanym miejscu się znajdujemy. Pogoda była deszczowa i sprawiająca, że wzmogło się poczucie dzikości tych gór.
Patrząc z kempingu na południe za Gjendehoe, widać było ciekawą grań Knutshoe. Na nią nie zdążyliśmy wyjść, ponieważ kusiły nas dalsze dwutysięczne ośnieżone wierzchołki. Wybór padł na Rasletinden 2105 m n.p.m.. Szlak zaczynał się na przełęczy Valdresflye w najwyższym punkcie drogi nr 51 w odległości około 10 km od kempingu. Biorąc pod uwagę fakt, że taka odległość zbliżona jest do drogi z Palenicy Białczańskiej do Morskiego Oka, mogliśmy pójść piechotą, ale w końcu autko też trzeba było ruszyć, szczególnie, że dzień wcześnie podjechaliśmy na rekonesans stwierdzając, że jest na przełęczy wygodny duży parking. W rzeczywistości przełęcz Valdresflye jest dużym płaskowyżem z usianymi setkami większych i mniejszych jeziorek. Droga nr 51 na samej przełęczy jest oznakowana wysokimi tyczkami, które dopiero w zimowych warunkach wyznaczają trasę dla samochodów. W przypadku ciężkich warunków zimowych droga ta jest zamykana.
Pogoda była idealna. Na przełęczy zanotowaliśmy minusową temperaturę. Niektóre jeziorka były zamrożone, a spacer między nimi przy wschodzącym słońcu był jedną wielką przyjemnością. Szlak dobrze oznakowany, przechodzący w górnych partiach przez pola śnieżne. Z wierzchołka niesamowity widok na większość dwutysięczników o charakterystycznych stępionych wierzchołkach, będących wynikiem działań lodowców w okresie epoki zlodowacenia. To był nasz ostatni szczyt zdobyty w górach Jotunheimen.
cdn…
Fot.: Tomasz Kudasik
więcej na: tomaszkudasik.pl