Gwoli wstępu…
Cześć Wam wszystkim! Sądzę, iż zapewne większości z Was nadarzyła się okazja do lektury jednego z moich tekstów zatytułowanego „Niepełnosprawność – Zjawisko nie z tej planety”, jeśli jednak nie udało Wam się to, zachęcam gorąco do jego przeczytania. Artykuł ten zawierał opowieść o tym, jak nierówną walkę toczyć muszą osoby z niepełnosprawnościami z otaczającym je i nieprzychylnie patrzącym na nie światem.
Cel dzisiejszej publikacji
Chciałbym, ażeby zaprezentowana przeze mnie praca stanowiła przeciwwagę dla opisanych tam dla Was sytuacji i problemów. Chcę, abyście uzyskali pełen obraz tego, co tkwi w umyśle osoby doświadczonej przez chorobę i co w dalszej perspektywie rzutuje także na kondycję fizyczną osoby dotkniętej przez określoną dysfunkcję. Przekonany jestem o tym, iż to, co zamierzam Wam dziś przedstawić stanowić będzie niemałe zaskoczenie dla tych osób, których pojęcie o tym, co wiąże się z niepełnosprawnością tak nabytą, jak również wrodzoną jest jeszcze znikome, lub bardzo małe. Zapraszam!
Trudne początki…
W momencie, w którym przyszło mi stanąć przed zadaniem rozpoczęcia zaciętego boju ze swoim własnym życiem, bardzo trudna i karkołomna misja do spełnienia stanęła również przed otaczającymi mnie opieką najbliższymi dla mnie osobami.
Gdy przychodziłem na ten świat nie wiedziały one niczego o tym, jak poważny jest mój stan, nie wiedziała o tym przede wszystkim rodzona Matka. Przez bardzo długi okres czasu okłamywana była w kontekście tego, co działo się ze mną w rzeczywistości. Zarówno Jej, jak i moje dalsze istnienie było zagrożone. Od pierwszych chwil towarzyszył mi ból i cierpienie.
Mankamenty całego ciała związane z chorobą sprawiały, że cały ten okres był dla mnie niewątpliwie udręką, nie bez wpływu na to pozostawała kwestia tego, iż niedługo po narodzinach stałem się dla lekarzy, którzy w założeniu mieli sprawować nade mną opiekę, tak naprawdę „obiektem doświadczeń”, większość z nich zapewne oczekiwała tego, że zarówno ja, jak również moja Mama nie zdołamy przeżyć męki, na którą obydwoje nie byliśmy gotowi, lecz niestety byliśmy na nią skazani.
Przez ok. miesiąc z przyczyn niezależnych pozbawieni byliśmy kontaktu. Czymże dla Matki, tym bardziej takiej, której dziecko naznaczone jest przez określoną, ciężką przypadłość jest brak możliwości opieki nad Maleństwem przez tak długi czas? Jest to dramat, jakiego – jestem o tym przekonany, wiele z tych osób, którym dane będzie przeczytać treść tej publikacji, nie będzie w stanie sobie wyobrazić…
Meritum sprawy
Wydaje mi się, że na tym etapie tej pracy należy przejść do meritum sprawy, czyli tytułowych lęków. Należy w tym miejscu postawić pytanie – Z czego takie ekstremalne sytuacje mogą wynikać?
Spróbujmy wyobrazić sobie sytuację, w której Mała, bezbronna Istota, która odczuwa niesamowity dyskomfort w każdej części swojego ciałka, każdej kończynie, „podziurawiona” licznymi ranami staje po raz pierwszy twarzą w twarz ze światem, z ptakami, budynkami, centrami dużych miast, drzewami, także z dźwiękami, które generuje każdego dnia przyroda.
Dla ciężko chorego dziecka takiego, jak ja było to prawdziwym szokiem. Gdy dobiegł końca okres związany z hospitalizacją i nadszedł czas powrotu do domu, bardzo szybko stało się oczywiste, iż normalna adaptacja do życia, rutynowy proces przystosowania się do tego, co ono miało mi przynieść będzie bardzo trudny i skomplikowany. Każda próba przekroczenia ze mną progu domu, czy mieszkania spełzała na niczym. Niemożliwe wręcz stawało się wyjście na spacer, czy też codzienne zakupy. Wytykanie palcami było na porządku dziennym. Każda budowla, każdy pojazd, czasami nawet zwykli przechodnie stawali się podstawą mojego przerażenia.
Niecodzienne lęki- dzwony, burze i… chmury
Takimi szczególnymi obiektami moich fobii stały się obiekty sakralne, oraz dźwięk dzwonów, czy budynki wyższe, niż posiadające kilka pięter. Wydawało mi się wówczas, że są one kolosami, wręcz można rzec potworami, które próbują mnie osaczać i stłamsić. Do dziś niestety w pewnych sytuacjach obserwuję u siebie swego rodzaju lęk przestrzenny. Jeśli chodzi o inne sytuacje, które dziś są dla mnie czymś normalnym, czymś oczywistym, mogę zaliczyć do nich lęk przed burzami, wyładowaniami atmosferycznymi, czy też ogólnie ujmując lęk przed chmurami. Do dziś Moi Drodzy przewijają się przez moją pamięć, przez moją głowę sytuację, w których słysząc grzmoty, czy widząc błyskawice „chowałem głowę w piach”, dziś ten trend znajduje się można powiedzieć „w odwrocie” i z zagorzałego wroga burz i złej pogody stałem się jej „ciekawskim widzem”.
Lęk jako ,, wymysł umysłu”
Na początku mojej opowieści wspomnieć raczyłem o nadwrażliwości na dźwięk, prócz bijących dzwonów kościelnych podobny lęk wywoływały u mnie odgłosy alarmów. W artykule zatytułowanym „Niepełnosprawność w obliczu kryzysu” pisałem o tym, jak postępować należy w przypadku zaistniałego zagrożenia, jak rozróżniać sygnały alarmowe, czy wreszcie o tym, jakie są szanse osób z niepełnosprawnościami w obliczu jakiejś podbramkowej sytuacji, jednak ów kryzys, o którym wspomnieć tutaj muszę ma inną zupełnie naturę, gdyż jest on niejako wymysłem psychiki, która mówi o tym, że ten dany dźwięk, czy sam jego ton, to coś, czego należy się bać.
Bójmy się bez wstydu!
Na dzień dzisiejszy wszystkie opisane przeze mnie sprawy przybierają już dużo łagodniejszą postać, jednakże w dalszym ciągu pozostają częścią mojego „ja”, oraz mojej przeszłości. Kończąc prosić chciałbym te wszystkie osoby, których dotykają podobne problemy o to, aby nie wstydziły się ich, ponieważ lęk jest także częścią godności, a ta z kolei jest rzeczą, która mieć powinna wartość najwyższą.
Opracowanie: Kamil Drożyński